niedziela, 26 kwietnia 2015

Jeden dzień

Wiecznie pojawia się ten sam motyw. „Walcz o swoje własne ja” – krzyczą poradniki psychologiczne. Mam ochotę splunąć na to wszystko i uciec stąd, jak najdalej umiem. No właśnie, nie umiem uciekać – nie, kiedy jesteś przywiązany sznurem do miasta.

W ogóle staram się naprawdę dobrze czuć w swoim życiu. Ostatecznie nie mam na co narzekać. Nie jestem tak jak inni – wiecznie artystycznie  niepogodzony ze swoją rzeczywistością, próbując wykreować swój własny, autystyczny świat (autystyczny – nie artystyczny). Godzę się  z rzeczywistością. Żyję w niej i nie walczę tak jak inni; nie rzucam się dziko jak ryba w sieci, wyciągnięta na powierzchnię. Nie przerwę sieci rzucając się w niej.

Zadowala mnie rzeczywistość. Jest OK, kiedy jestem w sieci.

Ale jestem w tym wszystkim tak cholernie nieszczęśliwy.

Zaczęło się niepozornie. W ogóle większość rzeczy w życiu zaczyna się niepozornie. Zaczęło się tak, że po prostu powoli stawałem. Zatrzymywałem się. Zwalniałem. Byłem na początku taki jak wszyscy – szybki, podniecony każdym wschodem Słońca, wierzyłem głęboko w słowa psychologów z miesięczników: znajdź siebie, a jak znajdziesz, żyj w zgodzie z własnym ja, to ty jesteś najważniejszy, nie pokochasz nikogo, jeśli nie pokochasz siebie, nie zdobędziesz szacunku do ludzi, jeśli nie będziesz szanował siebie, itp. Wierzyłem w to, bo gorąco chciałem wierzyć. Młodość, młodość i jeszcze raz młodość – pełne kolorów ambicji i gorącej nadziei, że świat oferuje nam coś więcej niż pracę za ladą w Tesco, która notabene nie jest zła, bo przecież pieniądze nie rosną na drzewach, a skądś trzeba zdobyć środki na zrealizowanie i zaspokojenie własnych ambicji.
Wstaję rano i przeciągam się w łóżku. Pościel jest lekko zużyta, wytarta w niektórych miejscach. Tak bardzo przez całe życie wierzyłem w siebie, tak bardzo wsłuchiwałem się w ten ludzki zlepek bezsensownych słów, próbując wyłuskać z nich coś dla siebie. Pościel mnie lekko gryzie w twarz.
Idę do pracy i patrzę ze współczuciem na młodych ludzi – to prawdziwe bomby, które lada moment wybuchną. Szkoda, że większość z nich okaże się jednak niewypałami, a gdy się o tym dowiedzą, resztę życia spędzą na wmawianiu sobie, że może jednak wybuchną, jeśli nie dziś, to może jutro, albo za rok, albo za dwa, no przecież życie zaczyna się po czterdziestce, pięćdziesiątce, sześćdziesiątce, siedemdziesiątce. Nie, to inaczej wygląda – życie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek dowiaduje się, że może w pełni żyć i nikt go za to nie skarci. Nikt- chyba, że on sam.

Przyznam, że ja wcale nie byłem niewypałem. Byłem bombą, która wybuchła pięknie, rozgrzewając mnie swoją mocą.

Byłem młody i przystojny, miałem naiwny uśmiech, ale bystrość, niezwykłą bystrość w oczach – wiele osób tak mówiło, nie myślcie o mnie źle. Bystre oczy, zapał i włosy opadające do oczu – byłem podobny do was. Byłem taki jak wszyscy. Niezwykły. Przez całe swoje dziecięce życie pielęgnowałem  potężną siłę, którą w sobie miałem.

Wchodzę do pracy. Wkładam fartuch ochronny. Rozglądam się po ludziach. Widzę tylko słodko zmęczony, przepracowany tłum w fartuszkach. Uwierzcie mi- nie ma tu nikogo z naiwnym uśmiechem i bystrym spojrzeniem. Jeśli młodzi ludzie to bomba, to ci tutaj są zmutowanymi ofiarami wybuchów tych bomb. Albo zwykłymi niewypałami. Tych jest większość.

Byłem wyjątkowy. Krok miałem sprężysty, głowę wysoko uniesioną. Nie miałem w sobie nic z tego szurającego piętami o beton faceta, którym się stałem, ze zbyt widocznym garbem i podejrzliwym spojrzeniem. Byłem pracowity, nauczyciele mnie bardzo lubili; miałem wielki ambicje. Chciałem podbić świat. Chciałem być kimś wielkim, niesamowitym, w kraju, za granicą – nieważne, chciałem zostać papieżem, premierem, królem,  prezydentem – wszystko jedno. Byłem przekonany o swojej mocy. O swoich zdolnościach. I szczęściu. I nie myliłem się w gruncie rzeczy w swoich przekonaniach.

W kulminacyjnym punkcie mojego życia szkolnego poznałem Ją. Poznawszy ją, tak niepojętnie idealną, tak podbijającą świat swoim pięknem, czułem, że zostałem wybrany. Wybrany na bycie szczęśliwym. Wybrany na bycie wielkim.

Naciągam na dłonie rękawice ochronne. Są zrobione z plastikowego, taniego i bardzo uczulającego materiału. Przyzwyczaiłem się do wysypki na dłoniach. Spoglądam na swoich kolegów. Ich twarze wyglądają, jakby chciały mówić „gorąco pragnę opuścić ten świat”. Zresztą, pewnie w większości przypadków tak mówią. Oczy mają podkrążone, twarze zniszczone brakiem snu i niezdrowym światłem jarzeniówek. Wszyscy śmierdzą tanimi papierosami i potem. Czuję się jak w najgorszym kręgu piekieł.

Ona. Była połączeniem anioła ze światłem. Czystym, białym światłem, które oświetla drogę ludziom zagubionym w ciemności. Tym była dla mnie. Była moim osobistym drogowskazem, była moim celem i jednocześnie moją drogą. Była onieśmielająco piękna. Włosy, oczy, nos – równie dobrze mógłbym opisywać oblicza pięknej natury. Miała złote włosy, gęste, błyszczące. Jej oczy- w takich oczach można było się zanurzyć i już nigdy nie zapragnąć wyjść na powierzchnię. Była wskazówką, w którą stronę powinienem iść. Była jedynym prawdziwym dobrem, jakiego chciałem doświadczać. Zakochałem się w niej nieprzytomnie.

Byłem młody, płonąłem cały, życie mnie spalało – i odkąd ją poznałem, wiedziałem, że chcę płonąć wraz z nią. Przez całe życie. Wzięliśmy ślub.

Dźwięk zimnych maszyn otumania zmysły, a głównie niszczy słuch. Maszyny warczą, taśma produkcyjna rusza. Co chwilę czuć smród spalenizny – sprzęt jest stary, często zachodzą spięcia. Nierzadko kręci mi się w głowie od tego smrodu i jednostajnego, wybitnie głośnego turkotania tych wielkich, osmolonych maszyn. To nie jest praca dla ludzi słabych fizycznie – pracownicy tej fabryki to prawdziwi, silni rycerze. W zbrojach. Z poliestru. I wypisanej porażce życiowej na twarzy. I w ich oczach też tę porażkę widać.

Szybko zdobyłem pierwszą pracę. Jak już mówiłem – byłem wielki szczęściarzem. Zawsze znajdowałem się we właściwym miejscu o właściwej porze. Pracę – i to nie byle jaką. Wielka firma, znane nazwiska – znalazłem się tam, a oni od razu się na mnie rzucili, jakbym był jakimś cennym skarbem, który zaraz wyparuje. Byłem bardzo młody i wiecznie głupio uśmiechnięty. I nagle, proszę – zastępca asystenta, młodszy asystent, zastępca menadżera, menadżer – piąłem się dziko po coraz wyższych stanowiskach i każdego dnia, patrząc się w lustro i wiążąc krawat upewniałem się w tym, że po prostu kiedyś zdobędę świat. On już tak naprawdę był mój. Był mój, jeśli mogłem wieczorami wracać do niej. I zasypiać z nią. I czuć jej zapach, i słyszeć jej melodyjny głos.

Ona była artystką. Połowa naszego wspólnego mieszkania zawalona była sztalugami. Farby były wszędzie i wszystko ubrudzone było farbami. Ściany, podłogi, okna – gdy napadła ją wena, należało się tylko schronić w bezpiecznym miejscu, by nie dostać  farbą prosto w twarz. Dłonie miała zawsze ubrudzone farbami, ale zdarzało się, że kolorową miała też twarz, nogi, a czasem i stopy.

Podłączam kabelki ze skupieniem. Montuje sprzęt, który będzie wędrował do innych ludzi, by ich ogłupiać i by wysysać z nich ostatnie krople kreatywności i wyobraźni. Montuje, montuje porządnie, możecie na mnie liczyć, jestem świetnym pracownikiem – nikt nie podłączy tych kabelków z taką precyzją jak ja, nikt, nikt, nikt. Mój fartuch jest za mały, guziki lekko trzeszczą, gdy wykonuje, znikome co prawda, ruchy. Moi najlepsi przyjaciele to guma kabli, druty i prąd. Brudny pot spływa mi z czoła. Włosy lepią mi się do skroni. Pocę się nadmiernie, o wiele bardziej, niż powinien zdrowy człowiek. Może jestem na coś chory? Mam szczęście, że dłonie mi się nie trzęsą. Pot i brud oblepiają moją twarz i szyje i całe ciało.

Byliśmy naprawdę piękną parą. Obydwoje nieprzyzwoicie udani. Ona- żywy aniołek z błękitnymi oczkami, zdolna jak cholera – wygrywała każdy konkurs, dostała się na każdą uczelnię, o którą walczyła. Ja w pracy osiągałem sukces za sukcesem. Nie było rzeczy, której bym się podjął, a która by się nie udała. Ludzie mi zazdrościli – czuli do mnie zwykłą, ludzką, czarną jak smoła zazdrość i zawiść, którą często musiałem pokonywać i której stawałem się stawiać opór. Czułem presję, owszem – jak to bywa w wielkich korporacjach. Byłem jednak bardzo odporny i wytrzymały. I miałem Ją. Moje niezmienne oparcie we wszystkich rozterkach, moje wsparcie w problemach większych i mniejszych.

Taśma co jakiś czas się zacina – sprzęt jest już przestarzały i powinni go wymienić rok temu, ale nie mają pieniędzy, ciągle obcinają nam pensje – nam, małym mróweczkom tego wielkiego mrowiska, nam – ludziom, których największym problemem jest to, że myślą, bo w smrodzie gorzkiej spalenizny, przy warczeniu maszyn i przy ostrym, rakotwórczym oświetleniu  jarzeniówek, nie można mieć myśli innych, niż samobójcze.  Lepiej się po prostu wyłączyć.

Ona była tak cudownie kreatywna i wolna. Umysł miała wolny i czysty, jakby nikt jej w życiu nie skrzywdził, jakby całe swoje życie spędziła na uśmiechaniu się, malowaniu i byciu piękną. Kochała wszystkich i chciała, żeby wszyscy się kochali, żeby ludzie idąc ulicą uśmiechali się do siebie, żeby codziennie rano medytowali i dziękowali Bogu za każdą przeszkodę na swojej drodze, bo przeszkoda czy trudność to wielkie doświadczenie i błogosławieństwo, bo uczy nas żyć i z życiem sobie radzić. Medytowała każdego ranka i modliła się codziennie wieczorem, głównie dziękując za to, co spotykało ją w ciągu dnia.

Była prawdziwym aniołem. Kochała ludzi, lubiła się uczyć. Bawiła ją korporacja w której pracowałem, bo bawiła ją ta bezuczuciowość ludzi, te wyścigi szczurów i zacięte walki o stanowiska. Mnie również bardziej to bawiło niż przerażało. Byłem wyjątkowo silny.

Po dziewięciu godzinach pracy zbieram się do domu. Odklejam od skóry pożółkły, zapocony fartuch. W głowie piszczy mi od głośnej pracy maszyn. Wymieniam z kolegami z sąsiednich stanowisk kilka zdań – ale niezbyt dużo. Uważamy siebie nawzajem za przegranych, za ludzi, od których dobro się odwróciło – w sumie słusznie. Patrzę na ich łysiejące, siwe głowy wypełnione smutkiem, w których jedynym światełkiem może okazać się nadzieja na lepsze jutro. Nadzieja – każdy o tym wie – płonna. Na większość z nich czekają w domu grube żony lub matki, ze zmarkotniałym wyrazem twarzy, lekko spalonym kotletem mielonym i puszką najtańszego piwa – chwila ulotnej przyjemności i element relaksu po ciężkiej pracy.

Nastąpił punkt najwyższego napięcia mojej pracy w korporacji. Byłem najlepszym pracownikiem. Niczego się nie bałem, lubiłem podejmować ryzyko. Wtedy zdarzyła się rzecz, która miała odmienić moje zawodowe losy. Propozycja nowego stanowiska. Miałem zostać dyrektorem jednej z placówek naszej firmy. Za granicą. Szansa na wielkie pieniądze sama się przede mną otworzyła i prosiła, by ją wziąć. Gdy Jej o tym powiedziałem, była zachwycona. Mówiła, że mogłaby ze mną zwiedzić cały świat, że zagranicą dozna nowego natchnienia i będzie lepiej pracować w nowym, egzotycznym środowisku. Tańczyliśmy razem po całym mieszkaniu w rytm jej ulubionych piosenek; błyszczały na nas gwiazdy, Księżyc i latarnie i nie było rzeczy, która mogła nas pokonać. Świat był nasz, tańczyliśmy do utraty tchu, nosiłem ją na rękach, a ona tak głośno się śmiała, że zagłuszała muzykę.
Powoli wracam do domu. Ludzie się spieszą. Też mógłbym iść szybciej, szybciej bym się wtedy znalazł w domu. Odpocząłbym. Głównie jestem zmęczony sobą, nie wiem więc czy w zaciszu swojego domu znalazłbym jakiekolwiek odprężenie. Jestem z rodzaju tych, którzy każdego dnia narzekają na zmęczenie pracą, wczesnym wstawaniem, ale tak naprawdę powód zmęczenia jest we mnie, a może po prostu jest mną. Jedno wiem z całą pewnością- nigdy nie jestem wypoczęty, ani zadowolony. Z czegokolwiek. Psycholodzy pewnie określiliby to nazwą jakiejś choroby. Męczę się sam ze sobą, w skutek czego męczy mnie wszystko, co znajduje się w moim otoczeniu. W życiu po prostu staram się przetrwać. Mógłbym powiedzieć, że to mój cel w życiu: przetrwać. Zastanawiam się, czy to dobrze, że ostatnimi czasy to mój jedyny cel.

Tak wysokie stanowisko za granicą miało przynosić trzy razy większe zyski niż dotychczas. Wydawało mi się, że wziąłem udział w loterii i wygrałem ją, a nagrodą okazało się życie. Tak o sobie myślłem. Nie było rzeczy, która stanowiła dla mnie większy problem. Nawet jak pojawiały się kłopoty, to szczęście, które mnie spotykało na każdym rogu, szybko znaczenie tego problemu umniejszało.
Trwało to tylko do pewnego momentu.

Byłem w pracy (zresztą nie było znów tak wiele chwil, kiedy w niej nie byłem), kiedy do mojego biura wpadła sekretarka. Przerażenie pomieszane z ludzkim niepokojem wystąpiło na jej twarz i sprawiło, że ja, widząc ją, zmarszczyłem brwi ze zdziwieniem. Wyciągnęła rękę, wskazując telefon na biurku.

- Proszę odebrać, telefon do Pana, rozmówca na linii. – powiedziała głosem wypranym z emocji.
Spijam wspomnienia tych chwil ze swojego umysłu, analizuję każdą minutę. Tamte wydarzenia wbiły się w mój umysł i trwają w nim, pulsując bólem i przeszłością.

- Wypadek w centrum miasta. Pana żona jest w ciężkim stanie, przewieziono ją już do szpitala. Proszę natychmiast przyjechać. – mówił głos w słuchawce sucho i wydawało mi się, że mało realistycznie. Wydawało mi się, jakby ktoś chciał zrobić mi jakiś kiepski żart.
Żart czy nie, rzuciłem wszystko i pognałem, gdzie mi polecono.

Na ulicy nie było szybszego niż ja, nie było  szybciej wymijającego pojazdy niż ja. Nie czułem wtedy nic. O niczym nie myślałem, nic nie odczuwałem, na niczym się nie skupiałem. Po prostu pędziłem, kierując się głównie instynktem, do wyznaczonego miejsca. Wydaje mi się, że zawsze tak jest – w obliczu maksymalnego strachu, jakiego możemy doświadczyć i maksymalnych emocji, które mogą nas po prostu przerosnąć, nasz umysł przełącza się na tryb instynkt, na tryb „wolę nie myśleć”, „wolę nie czuć”. Czujemy jedynie tyle, że gdyby te emocje w nas były, pewnie byśmy eksplodowali.
Gdy wchodzę do szpitala, sprawy dzieją się maksymalnie szybko. Dopadam lekarza, on mnie kieruje do innego lekarza, nie wiem co robią i gdzie jestem, czuję się tak zagubiony, jak zagubione jest dziecko, które matka nagle przestaje trzymać za rękę. Mam czekać, to czekam, ale serce podchodzi mi do gardła, szarpię się ze swoimi myślami, dłonie mi się pocą, przerażenie napina mi twarz. Nie wiem, ile to trwało, ale dla mnie to wszystko było krótkie i wyraźne jak trzaskanie piorunów.
- Uszkodzony kręgosłup. Zmiażdżone nogi. Straciła mnóstwo krwi, ma wiele ran… Obawiam się, że ma też uszkodzenia mózgu. Stan Pańskiej żony jest krytyczny. – usłyszałem od młodego lekarza. Przełykam ślinę, usta mi pierzchną. Nie mogę wpaść w rozpacz – nie mogę, dla niej.
 Ale wpadam. Porywa mnie rozpacz i przerażenie, strach, bolesny strach, który był tak odległy od mojego idealnego, spokojnego życia. Boję się, czuję ból fizyczny w ciele, jakby ktoś zaciskał na mojej szyi kolczasty łańcuch, a w brzuch wbijał noże. Ona jest nieprzytomna, a ja pogrążam się w beznadziejnej rozpaczy.

Modlę się do wszelkich znanych mi bóstw, żeby mi ją zostawili, żeby w ogóle to wszystko ją opuściło, bo ja nie wierzę, że to ona, naprawdę ona – kobieta, wyglądem przypominająca pięknego ptaka, leży teraz na szpitalnym łóżku i walczy o życie. Nie wierzę w świat, nie wierzę w ludzi, nie obchodzi mnie nic, mógłbym być jedynie pokrowcem na mózg i organy, bo wtedy, gdy trwałem w niepewności, czy moja żona przeżyje, moje myśli ze składnych i uporządkowanych, zmieniły się w sieć impulsów i odruchów, których jedynym przesłaniem było „żeby ona przeżyła”. Wydawało mi się, że mój umysł w ogóle przestał funkcjonować, a władzę przejął instynkt.

Nie mieszkam daleko od pracy. Czuję, że padało. Pachnie deszczem i spalinami. Na chodniku widzę kałuże z mętną wodą. Chodnik jest popękany. Ludzie wracają z pracy, tłuką się w tłumie bez ambicji, uderzają ramionami, stukają obcasami. Śmierdzi masą ludzką i brudem miasta. Przechodzę przez ulicę, zmierzam ku swojemu małemu mieszkaniu. Słońce wydaje się być szare i świecić na szaro, jakby było osłabione, albo co najmniej znudzone. Drzewa przy ulicach stoją z żałośnie oklapniętymi listkami, będąc jedynie znakiem, że miasto to tylko bolesna rana na zielonym ciele natury. Wydaje się, jakby po prostu wszystko tu przegrało. Ludzkie twarze ze zmęczonymi, pustymi oczami i nieobecnymi, nieczułymi spojrzeniami. Ciała, które uciekają. Umysły, które chcą się schować, więc biedną, ale nie wiedzą gdzie, więc biegną przed siebie.  

Ona. Czas mijał. Bardzo poważne uszkodzenie mózgu. Zmiażdżone nogi, uszkodzony kręgosłup.
- Jeśli będzie miała szczęście, przeżyje… wątpię jednak, że… zachowa świadomość otaczającego ją świata. – powiedział lekarza. Czas mijał, a ja traciłem nadzieję.

Wchodzę do domu. Opiekunka czeka na mnie. Wita się ze mną, spokojnie opowiada o minionym dniu. Ja jestem lepki od smrodu miasta. Opiekunka wychodzi, a ja zatrzaskuje za nią drzwi.
Odwracam się i idę do Niej. Karmię ją, a wieczorem myję. Porusza się na wózku.

Szpitalny odór strachu i ludzkiej niepewności przeszkadza mi w skupieniu myśli. Słyszę, jak obcasy pielęgniarek stukają o kafelki. Słyszę, jak zatrzaskuje szybko drzwi, a echo tego odgłosu niesie się przez cały szpital.

- Przeżyje. Będzie dobrze. – mówi do mnie lekarz któregoś razu. Widzi, że żyję tylko nadzieją, którą powoli tracę. Patrzy na mnie z uniesionymi brwiami, mam wrażenie, że mi współczuje.
Mijały dni. Miesiące. Odrzuciłem propozycję pracy za granicą. Musiałem odejść z pracy w ogóle, by móc się nią zajmować. Łapałem się drobnych, dorywczych prac. Musiałem poświęcić jej cały swój czas, żeby było chociaż trochę lepiej. Wspierałem ją na każdym najmniejszym kroku i dziś, można powiedzieć, jest z nią delikatny kontakt. Bywa czasami, że się uśmiechnie, co prawda nieudolnie, ale ten uśmiech wywołuje we mnie szczere szczęście. Czasami mocniej ściśnie moją dłoń w odpowiedzi na pytanie.


Lekarz powiedział, że będzie dobrze. I jest dobrze. Nadal jesteśmy razem, choć jej dusza do końca życia będzie uwięziona w zniszczonym ciele. Kochałem ją, kocham ją dziś i kochać ją będę. Mimo że nie mówi, mimo że nie chodzi, mimo że stała się centrum mojego życia i tylko temu centrum mogę się oddać – będę ją kochać już zawsze, bo to nasze dusze się ze sobą zespoliły, a nie ciała. 

czwartek, 29 stycznia 2015

Nałóg


Zapraszam do czytania i komentowania :)


Strach. Rzadko w moje serce wpływa to cierpkie uczucie. Strach wkradł się do mojego umysłu i powoli rozcieńczał moje trzeźwe myśli.

Herbata parzyła mi palce. Ganek w moim domu pięknie oświetlony był wczesnym Słońcem. Herbata była gorzka i zbyt mocna. Mróz powoli i dyskretnie wchodził pod koc, który na mnie leżał. Ona była w domu, naprawdę była w domu. Z rozkoszą można wyobrazić sobie miejsce, gdzie może stać. Myśli o tym, że jest, sprawiały mi wielką przyjemność. Nic więcej nie jest mi potrzebne. Mam swój ganek, na którym zawieszono różowe kwiaty, mam szare poranki, słodką rutynę, ciepłą herbatę i oczywiście…  mam Ją. Czego można sobie zażyczyć jeszcze? Kota?

Wychodząc z domu, uderzył mnie w twarz mocny powiew powietrza. Zimnego, szczypiącego powietrza. Zmęczenie zniszczyło mi przez wiele lat twarz i wyglądam starzej i dojrzalej. Ona została  w domu sama. Wiem, że gdy wrócę, Ona będzie na mnie czekać. Już czeka. Czeka na mój powrót, gdy znów będzie mogła wkraść się do mojego umysłu i serca. Nie jest w stanie żyć beze mnie.
Podeszwy   moich butów  szurały o chodnik. Rozpadające się buty klapały, wydając z siebie bardzo śmieszne odgłosy. Nad miastem zawisły brudne, szare chmury, które zdawały się patrzeć z dezaprobatą na ludzi i na ich czarne, smoliste spaliny samochodów, które rozcieńczały normalne powietrze.

Lubię miasto. W mieście naprawdę wszystko jest znośne. Jest wiele sklepów, wiele się dzieje, wiele można zrobić w mieście. Tak naprawdę istnieją tylko dwie rzeczy, których nie lubię w mieście: tych okropnych spalin oraz ludzi generalnie. Gdyby nie to, miasto, każde miasto, byłoby moim ulubionym miejscem na świecie.

Ona jest mi potrzebna, nie zajdę daleko od Niej. Im dalej znajdował się dom, tym wyraźniej dało się odczuć pustkę. Pustkę, która z czasem zamieniała się w chłonące pragnienie, które nigdy nie zostawało ugaszone i które pochłaniało mnie od wewnątrz w akcie swojej szaleńczej desperacji. Czy tak zakochani ludzie odczuwają tęsknotę? Czy tęsknota to niezaspokojona pustka, bolesna wyrwa w sercu, która domaga się spełnienia, domaga się w tak brutalny i nachalny sposób spełnienia, że w którymś momencie jest gotowa być zapełnioną czymkolwiek?

Ona była połączona ze mną grubym sznurem. Krępowała mi ręce, krępowała mi moje serce. Nie sposób było uwolnić się od Niej. Nikt by nie chciał się od niej uwalniać. Mój oddech pachniał jak Ona, moja skóra pachniała Nią. Nawet w moich żyłach można było znaleźć Jej ślady.

Ulica była zatłoczona. Dało się odczuć, jak małą i nieznaczącą rolę odgrywam w tym wielkim świecie. Wszyscy ludzie są tak piękni, tak różni i tak wyjątkowi. Każdy kogoś kochał, każdy kogoś stracił i każdy się czegoś boi. Ich dusze szamoczą się w małych klatkach, są dzikie, pragną ugryźć kawałek świata, są spragnione krwi. Dusze pełne dzikości, pełne emocji, pełne życia. Trzepot ich skrzydeł powoduje huragany i burze, lawiny ludzkich kłopotów.

Patrzę w spragnione życia ludzkie oczy i cieszę się, tak bardzo cieszę się, że mam Ją. Chcę leżeć u Jej stóp, chcę, by była środkiem mojego wszechświata. Nie chcę widzieć ani Słońca, ani chmur, ani budynków, ani psów, ani smutku, ani szczęścia – chcę by mnie związała  w łańcuchy, chcę, by mnie zniewalała. Nie chcę walczyć, nie chcę się o nic starać, nie chcę o nic zabiegać – chcę tylko leżeć i czuć, jak Ona mnie przenika. Leżeć bez własnej woli. Nie trzeba patrzeć na świat i na ludzi, by mieć wszystko i by czuć się spełnionym. W Niej znajduję to, co powinno mnie wypełnić. I wypełnia mnie. Więc po co, po co mam walczyć, po co mam się prostować, patrzeć w niebo, oddychać świeżym powietrzem? Wystarczy, że Ona mnie wypełnia i że mam Ją na wyciągnięcie ręki.

Chodnik był mokry, musiało padać.  Było pochmurno, chłodna mgła muskała policzki, osadzała się na rzęsach, wpływała w płuca, mroziła gardło.

Nagle na moim ramieniu pojawił się ciepły oddech i znany mi zapach. Moje oczy powędrowały w kierunku źródła zapachu. Jasne włosy pięknie odbijały światło, duże, niebieskie oczy patrzyły na mnie z radością. Podłużny, smukły kształt głowy, twarz jakby wydłużona przez powagę. Usta drobne i wąskie, ledwie zarysowane.

- Miło cię widzieć. – powiedział. Uśmiechnął się pokrzepiająco. W mojej głowie więcej  było zmieszania niż radości, ten człowiek był żywym wspomnieniem. Jego zapach, ułożenie włosów, gesty – patrzysz i zastanawiasz się, czemu akurat to jego dziś spotkałeś. On miał miejsce w samym środku mojego serca, w samym środku, ale porzucił je. Porzucił je, a odchodząc, rozerwał całe serce. Serce mi więdnie, gdy patrzę na niego  i wiem, że nie mogę wyciągnąć dłoni, by poczuć dotyk jego skóry.

Dużo jęków dało się usłyszeć w głębi mojej duszy, a jego oczy świeciły pod wpływem Słońca.

Muszę myśleć o Niej. Stare, zniszczone i zakurzone wspomnienia zaczęły skrzypieć w mojej głowie. Skrzypiały boleśnie, tysiącem zawiasów i spróchniałych desek.

- Może spotkamy się kiedyś? – powiedział. Jego usta były suche i popękane.
- Teraz się widzimy. – na moją twarz wpełzł wymuszony uśmiech.  Myśli o Niej,  jak zimna mgła, uspokajały skrzypienie dawnych wspomnień. Zobojętnienie ochładzało mi umysł i zwalniało puls, Ona mnie uspokajała. Ona sprawiała, że przychodziło twardość myśli i odporność na wspomnienia. Uodparniała mnie na świat. Była jak zimna mgła, jak białe płótno, które zakrywało w moim umyśle bolesne kolory. Bolesna żywotność, bolesne pragnienie życia stawało się przy Niej szare. Nieznaczące.
- Nie starcza mi to. Co u ciebie? – spytał. Zaskoczyła mnie jego nachalność. Słońce, które świeciło mu zza ramienia, nie pozwalało mi spojrzeć mu w oczy.
- Innym razem. – myśli o Niej pchnęły mnie do tego, by od niego odejść. Był piękny, był mi znany i jednocześnie tak bardzo obcy. Opuścił już dawno moje serce, nie było w nim dla niego miejsca. Był piękny, dalej był godny podziwu, dalej zachwycał. Moje serce mogłoby zakochiwać się w nim jeszcze miliony razy, nawet dzisiaj mogłoby to zrobić. Mimo tego serce okryte w białe płótno, zatopione w białą mgłę, uśpione i wolne, jest  dużo lżejsze niż gorące i rozpalone, szybko wybijające mocny rytm. Uśpione serce nie jest ciężarem. Ona mnie znieczula.

Robiło mi się ciężko bez Niej, same myśli mi nie starczały. Mgła opadała. Świat znów ubierał się w ostre kolory. Żołądek skręcał mi się w brzuchu. Mgła go opuszczała, dotykał go świat, dotykała go natura. Delikatna, zwiewna mgła, która przynosiła znieczulenie i ochronę, powoli odpływała. W takich momentach czuję ból mocniej niż cokolwiek innego. Czuję zdradę, czuję odrzucenie. Płynę na obłoku mgły, zatapiam się w lekkości. Nikt mnie nie uprzedza, że ten radosny obłok w końcu się rozpłynie. Upadam twarzą na ziemię. Roztrzaskuje sobie głowę, która nie pozwala mi na myśli. Czuję, jakby miała zaraz eksplodować. Głowa mnie boli, mój organizm próbuje mi udowodnić, ile we mnie słabości.

Sklep wydaje się być zbyt daleko. Gniotę w brudnych rękach banknot. Ten brudny papier nie starczy, by kupić sobie Jej szczęście. By przywołać mgłę, by przywołać Ją. To Ona sprawia, że mgła wylewa się na mój umysł. To Ona jest uspokojeniem. Nie starczy mi pieniędzy. Nie dojdę do sklepu.
Zatrzymuję się. W ustach mi zaschło, czuję kwaśny smak. W moim brzuchu czuję bolesne konwulsje. Niebawem będzie jeszcze gorzej, niebawem organizm mi pokaże, co to znaczy odtruwanie. Jest coraz gorzej. Nie dam rady, nie przejdę dalej.  Pragnienie piecze mi podniebienie. Widzę szyld sklepu na końcu ulicy. Nie dam rady, potrzebuję Jej. Muszę do Niej wrócić. Ona mnie przywołuje, słyszę to.

Ściskam banknot w dłoni i odwracam się napięcie. Idę z powrotem do domu. Sprawy artykułów żywnościowych załatwię później. Poproszę kogoś , żeby mnie wyręczył. Pomyślę o tym. Za kilka godzin. Teraz liczy się tylko Ona. Realny ból i zwykła realność mojego ciała bardzo mi doskwierają. Mgły nie mam w sobie już ani kropelki. Zniknęła. Czuję swoje ciało aż nazbyt wyraźnie. Głupi, miękki organizm próbuje wypłukać ze mnie pozostałości po tej znieczulającej mgle. Myśli, że mnie ratuje, ale sam mi szkodzi. Mechanizm organizmu jest precyzyjny, ale jakże głupi i jakże niezwiązany z duszą. Po co wypłukiwać mgłę, w której tak cudownie się topię?

Potrzebuję Jej. Jej. Mgła to jedna sprawa, ja natychmiast potrzebuję Jej.

Ledwie się doczołguje do mieszkania. Szepczę, wchodząc na ganek, że muszę Ją mieć, muszę Ją poczuć, bo inaczej mój organizm zacznie odreagowywać Jej działania. Zgubił się gdzieś po drodze  mój brudny banknot. Nie obchodzi mnie to, w tym momencie myślę tylko o tym, by Jej dosięgnąć. Potrzebuję Jej, rzeczywistość jest nie jest do zniesienia,  nie wytrzymam ani minuty dłużej. Gdy Ona opuszcza me ciało, gdy mój organizm na siłę wypłukuje Jej pozostałości z mojego żołądka, gdy głowa mi pęka, gdy pragnienie skręca mi wnętrzności, czuję, czym jest rzeczywistość. Od niczego nie chcę tak uciekać, jak od rzeczywistości. Uciekam od ludzkich pragnień, od ludzkiego szczęścia, od walki, od kłopotów. Nie potrzebuję nic, potrzebuję tylko Jej. Ona daje mi zapomnieć, daje mi uwolnić się od świata, jednocześnie mnie krępując.

Podłoga w domu skrzypiała pod moimi nogami. Moje myśli fruwały tylko wokół komody, w której znajdę Ją. Komoda była zamknięta na klucz. Klucz spoczywał w mojej kieszeni, blisko mnie, jako jeden z ważniejszych przedmiotów w moim życiu, zaraz po pierścionku mojej mamy, który mam teraz na serdecznym palcu. Klucz lekko szczęknął w zamku, ale drzwi ustąpiły i komoda się otworzyła. Dłonie mi się pociły, potrzeba Jej posiadania była we mnie tak niewysłowienie duża, że moje myśli dotyczyły tylko Jej. Nie było w mojej głowie innych myśli, odmiennych niż Ona.
Dłonie mi się trzęsły, gdy moje palce poczuły dotyk Jej zimnego szkła.

Otworzyłam ją. Zimną, życiodajną butelkę, której zawartości mój struty organizm bardzo potrzebował. Napiłam się łapczywie, a alkohol rozlał się po  moim wnętrzu ciepło wibrując. Nie wytrzymam bez butelki nawet chwili, jednocześnie nie mam już pieniędzy na więcej. Czekałam, leżąc na ziemi, aż alkohol rozpłynie się po moich żyłach i trafi do mojego umysłu, który naprawdę go potrzebował. Ona, Butelka, potrafi mnie znieczulić na  ten świat. Ona staje się moją rzeczywistością.
Ona jest wszystkim, co kiedykolwiek posiadałam. Jest moją mgłą, moim lekiem i moim odpoczynkiem. Ona jest moim nałogiem.


poniedziałek, 29 grudnia 2014

CHOROBY DUSZY


Miłego czytania :)


Miłość spada na nas jak kamień. Ciężki, zimny głaz, który potrafi nas zmiażdżyć i połamać skrzydła. Zadanie każdego z nas polega na tym, by głaz ten przezwyciężyć i podnieść go, odsunąć, wygrać z jego masą. Gdy wygramy, oczyścimy się, a miłość będzie lekka i jasna. Cóż mamy uczynić, by ten głaz stracił na wadze, albo by my znaleźlibyśmy siłę go podnieść?
Wszystko jest ciężkie. Wszystko ma postać kamieni, czasami głazów. Kamieniami jesteśmy przywiązani do ziemi, kamienie leżą na naszych słabych sercach.
Gaja, leżąc na zimnej ziemi, płakała. Czekała na grad, czekała na deszcz, tak bardzo chciałaby się schować w naturze, zwinąć, jak mały  kwiatek, zwinąć liście, zwiędnąć, zgnić płytko, połączyć się z ziemią i tam już pozostać. Ludzie są tacy nienaturalni. Gdy roślina czuje, że jej życie jest skończone  i nie ma dalszego sensu istnienia, zwija swoje kruche płatki, więdnie i oddaje się Ziemi. Nic prostszego. Tymczasem ludzie, ostre rogi świata, trwają w swoich bezprodukcyjnych życiach, niszcząc siebie i innych.
Leżała na ziemi i marzyła, by się z nią zrównać. Jej różowe, gładkie i ciepłe policzki brudne były od piachu i łez, drgały lekko od zimna. Zimną miała duszę, zimno przechodziło przez skórę, nerwy i mięśnie, by chłodzić same kości.
- Jeśli nie mogę zgnić, zamarznę tutaj. – powiedziała Gaja, patrząc w piękne, białe niebo. Gaja była bardzo nieidealna. Miała chorą duszę, wariowała od  wdychania porannej mgły, oczy jej się szkliły, gdy zachodziło Słońce. Trzeba być twardym, trzeba pewne rzeczy rozumieć. Na naszym okrągłym globie, w którym brak ostrości, my jesteśmy rogami, pokrzywionymi zagięciami. Uczepiliśmy się kuli i chcemy wmówić wszystkim, że to kwadrat. Jesteśmy dodatkiem. Może kiedyś byliśmy gładcy i okrągli, dziś jednak jesteśmy tylko rogami. Zaostrzyliśmy się.
Gaja leżała na ziemi, a zimno swoimi gładkimi dłońmi, mogło dotknąć ją wszędzie. Najgorsze jest to, że gdyby chciała odsunąć od siebie zimno, gdyby chciała krystaliczne dłonie chłodu odepchnąć od siebie, to nie będzie mogła tego zrobić. Gdy zimno przejdzie przez skórę, nie ma dla niego przeszkód. Mróz, swoimi kłującymi szponami zadawał jej ból, a ona się temu poddawała.
Wtedy pojawił się ON. Przyczołgał się do niej na kolanach, brudząc się piachem, wodą i trawą. Był nieskazitelnie piękny, niezaburzenie idealny, pięknie dopracowany. Ciało miał sprężyste, białe, silne, pachnące miękkimi płatkami róż. Policzki jego również były różowe, tak jak delikatne róże.
- Co ty tutaj robisz? – spytała Gaja. On wytarł swoje ubrudzone, porcelanowe dłonie o pachnące ubranie.
- Odpowiedzi może być kilka, ale moim zamierzeniem jest zgnić tutaj. – odparł. Gaja zaniemówiła przez chwilę, ale chłód nie pozwolił jej umysłowi trwać długo w zadumie.
- Dlaczego? Jesteś idealny, czemu chcesz tu gnić? Nie musisz rano oddawać się ciemności, nie musisz wąchać metalowych poręczy, nie musisz przepychać się przez poszarzały tłum, nie musisz patrzeć na metalowe budynki… Ty chyba nic nie musisz, hm? Dlaczego więc taki człowiek jak ty, który jest chroniony przed całą szarością rzeczywistości, dlaczego taki człowiek pragnie tutaj, leżąc na ziemi, zgnić? – spytała Gaja, a w jej głosie dało się wyczuć lament. On spojrzał na nią, a jego jasne, błyszczące włosy opadły mu na oczy. Przeczesał je.
- Jak to jest być idealnym? – spytał i usiadł po turecku. Wydawało się, że jego ciała nie ima się chłód, wydawało się, że lód i zimno omijają go, ale w rzeczywistości tak nie było.  Marzł, cały się wręcz trząsł, ale tylko w swoim wnętrzu. Jego porcelanowe ciało trwało sztywne w jednej pozycji, bijąc swoim pięknem i blaskiem. Gai naprawdę wydawało się, że on nie odczuwa bólu zimna, że z jakiegoś powodu chłód nie chce zniszczyć jego ciała. Może zimno jest wrażliwe na piękno i nie chce go niszczyć?
- Idealnym być, to znaczy być tobą. – odparła Gaja. On pokręcił głową.
- Idealnie, to byłoby ogrzać swoją duszę w świetle drugiej. Jeżeli ta druga również marznie, to można ogrzać się w świetle, które odbija kryształ tej duszy. Dwie lodowate dusze mogą nawzajem wytworzyć ciepło. Ogrzewać się czyjąś duszą, to jest idealne. – wyjaśnił. Gaja cierpiała z zimna, bolały ją palce, bolały ją stopy, bolała każda kość. Ledwo docierało do niej to, co mówił przybysz.
- Cierpisz z miłości?- spytała Gaja. Żaden nerw na jego twarzy nie drgnął.
- Nie. Z miłości się nie cierpi. Cierpieć można najwyżej z jej braku. – mruknął.
- Znane słowa! – krzyknęła – Dalej nie rozumiem, co ty tu robisz?
- Czemu chcesz zamarznąć? – spytał ją. Ciężko jej było myśleć od chłodu, który rozkładał w jej ciele każdą ciepłą komórkę.
- To nie jest zależne ode mnie. Prędzej czy później zamarznę. Chciałabym się zjednać z Ziemią, ale ona nie chce ani mej duszy, ani ciała. – przyznała mrużąc oczy. Na jej rzęsach zatrzymywały się płatki śniegu.
- Ja też marznę. Marznę od dawna, drgam  z zimna. Do mojej duszy nie dochodzi ani miłość,  ani ciepło. Jedno by wystarczyło, by moja dusza odżyła, ale nie może. Jest jak zablokowana. Jest podduszona, oddzielona od wszelkiego dobra. – wyznał on, a policzki mu się zarumieniły ze wstydu, gdyż wyznał Gai swój głęboko skrywany sekret.
- Zablokowana? Zastanawiałeś się, co ją blokuje? – spytała Gaja, która przestawała czuć cokolwiek, gdyż zimno prawie dokańczało dzieła.
- Chłód? – spytał, patrząc na Gaję, która bladła z zimna.
- Nie, chłód zawsze jest tylko konsekwencją. Chłód nie jest powodem rozpadu duszy, chłód zawsze jest skutkiem. – zapewniła. Jego dusza, piękna i biała, oszkliła się teraz lodem i świeciła jakby milionem diamentów. Gaja nie wyglądała, jakby jej duszę oszkliły diamenty, wyglądała bardziej jak człowiek, któremu na twarz włożono białą, bezosobową maskę.
- Cóż więc to może być? – spytał niewinnie, obserwując z przestrachem, jak Gaja zamarza.
- Miłość. – uśmiechnęła się blado. Jej oczy patrzyły na niego z wyrzutem.
- Miłość mnie blokuje? Jak to możliwe, miłość jest dobra!- wzburzył się.
- Nie, to nie miłość jest dobra, to ludzie są dobrzy. Miłość to zbiór przypadków, które skłaniają człowieka do wykrzesania z siebie dobra. Kamień, który na tobie leży, to miłość.  Odepchnij go,  a poczujesz  przypływ ciepła. Miłość nie jest tym kamieniem bezpośrednio. Miłość to siła, którą możesz wykorzystać do odepchnięcia głazu. Miłość wyzwala. Miłość jest wyzwaniem. Znajdź ją w sobie, a odepchniesz głaz. To miłość ten głaz na ciebie spuściła i to miłością go odepchniesz. Idź więc, czyń to, a twoja dusza nigdy już nie będzie marzła. – zapewniła dziewczyna. Jej nieidealne ciało pokrywało się lodem. Włosy jej siwiały od mrozu.
- Zamarzasz.- szepnął on. Jego idealna dłoń dotknęła nieidealnej dłoni Gai. Ona ją ścisnęła.
- Tak, bo się duszę, bo się tak potwornie duszę… Jeśli mam wybierać miedzy duszeniem się mgłą i szarym, porannym powietrzem, a zwykłym zamarznięciem, wybieram to drugie.- jęknęła.
- Czy twoja dusza też zamarza? – spytał, a ona spojrzała na niego gasnącymi oczami.
- Marznę cała. Serce również pokrywa się lodem. – odpowiedziała.
- Rozgrzewając ciało, można ogrzać duszę? Można, czy to jednak zbyt proste?  - pytał naiwnie.
- Człowiek to zarówno jego ciało jak i dusza. Rozgrzana jedna z części spowoduje rozpuszczenie lodu u drugiej. Ciepła dusza grzeje ciało, ciepłe ciało może grzać duszę. Zastanów się jednak, czym w takim wypadku jest ciepło. – powiedziała, wypuszczając z ust zimną parę. Idealny położył się koło niej i ścisnął jej dłoń mocniej. Jego porcelanowe policzki znów zaczynały się lekko czerwienić, kiedy jej bladły coraz bardziej.
- Chcę ogrzać twoją duszę. Chcę, byś była mocą, z którą pokonam głaz. – patrzył jej głęboko w oczy. Ona bardzo powoli mrugała, bardzo powoli oddychała.
- Nie wiem, czy nie jest za późno. Już prawie zamarzłam. – szepnęła. On pochylił się nad nią, a ciepło jego ciała drażniło jej schłodzone zmysły.
- Czemu chcesz zamarznąć? – spytał ponownie. Jego oddech wibrował ciepłem w powietrzu.
- Bo nie ma we mnie ciepła. Ani we mnie, ani nigdzie obok mnie. Dusza moja oddycha poranną mgłą, moje ciało chłonie zimno. Moje oczy nie widzą niczego oprócz metalu i błysku stali. Nie widzę Słońca. Moje palce dotykają lodu,  biorę w dłonie kryształowy lód. Mgła, metal i chłód dnia powszedniego - to wszystko, co do tej pory miałam.
- Ciepło koło ciebie może się łatwo znaleźć. – powiedział i uśmiechnął się nieśmiało.
- Jesteś idealny. Spójrz na swoje porcelanowe dłonie. Na swoje lekko zaróżowione policzki. Na swoje złote włosy…
- I na swoją zimną, zastygłą duszę? – przerwał jej. – Nie ma we mnie nic idealnego.
- Nie mam siły sama żyć, co dopiero ciebie wspierać w życiu i twój głaz odepchnąć. – pokręciła głową.
- Ciepło jednej duszy starczy na dwoje. Świat dzieli się na dwie połowy, wszystko dzieli się na dwie różne połowy. Nie masz ciepła? Dobrze, będę grzać oboje! Gdy jednej połowie czegoś braknie, z ratunkiem przybywa druga. Na świecie wszystko jest zsynchronizowane, wszystko ze sobą współgra, to bardzo proste. – mówił zafascynowany lodowatą Gają. Ona już była bardzo wychłodzona.
 - Nie wiem, czy nie jest zbyt późno… - powiedziała słabo. On wziął Gaję w ramiona, jej blade policzki nie nabierały rumieńców. Spojrzała na niego niewidzącymi oczami. Jego piękno wydawało się aż nazbyt oczywiste, jego perfekcyjność aż biła. Gaja chciałaby ogrzać się w jego blasku, poczuć jego ciepło, odepchnąć jego głaz, ale jej dusza stawała się tak samo stabilna jak stabilna jest para, którą wypuszczała z ust.
- Boję się, że zamarzniesz. – wyznał.
- A czy strach ten nie jest obawą, że stracisz tę jedyną osobę, która będzie mogła odepchnąć twój głaz? – spytała z lekkim uśmiechem.
- Być może po części jest, ale fakt, że ty jesteś tą jedyną osobą, dość przyjemnie brzmi. – odparł. Pochylił się nad nią , a jej serce zabiło głośno, krusząc drobne kryształki lodu, które na nim były. Jej chłodne serce drgnęło, więc dusza też znajdzie siłę, by żyć. On był ciepły, mimo że porcelanowy, mimo że przygnieciony i przyduszony, myśli o niej grzały go, dzięki temu on mógł ogrzewać ją.
Leżeli razem, marznąć, chłód lizał jej ciało, a jemu duszę. Jej kruche serce biło powoli. Słychać było ciche trzaskanie zimnych kryształków lodu.

Czy nasze dusze są przygniecione, czy może doskwiera im bezlitosny lód? Czego potrzebujemy, ciepła, czy siły by odepchnąć głaz? Jaka siła potrafi i ogrzewać i podnosić z naszych serc głazy?


czwartek, 11 grudnia 2014

MECH

Dobry wieczór!
         Hmm...  cóż mogę powiedzieć? Zapraszam gorąco do czytania :)


Groźny zaduch unosi się nad ziemią. Mech pokrywa glebę swoim wilgotnym dotykiem. Wszystko odpoczywa w śnie hibernacyjno-mgielnym. Mgielnym, bo mgła, która unosi się w powietrzu, przyprawia o zawrót głowy i niepohamowaną potrzebę złożenia swojej głowy na poduszkach, które może zaoferować nam mokra trawa.

 Nagrobki wydają się pękać od ciężaru powietrza, wszystko jest tutaj skończone. To miejsce, które mieści się w dolinie istnienia, gdzie nie ma szczytów, gdzie wszyscy są równi – z ziemią.
        Antoni szedł drogą wyścielaną żywym mchem, mięciutką, w którą stopa lekko się zapadała. Przyprawiało go to o mdłości. Miał wrażenie, że każdy jego krok jest niepewny i że lada moment postawi nogę w niewłaściwym miejscu i zapadnie się w jakiś grób. Było ciemno, wilgotno, a mgła i zaduch wcale nie pomagały w skupieniu myśli. Wiedział, po co przyszedł i wiedział, że szybko też to miejsce opuści. Taki miał przynajmniej zamiar.

Szybko odnalazł kaplicę, którą wyznaczono na miejsce spotkania. Kamienie i marmury zdawały się nasiąkać  wilgocią, wydawały się być kruche i miękkie, tak jak wszystko w tym miejscu. Bał się oprzeć o ściany tej kapliczki z obawy, że się rozpadnie pod naciskiem jego pleców.
 - Halo. – chrypnął ktoś za jego plecami. W pierwszej chwili włos zjeżył mu się na głowie i Antoni lekko odskoczył, słysząc blisko siebie obcy głos. Opanował się szybko. Było zimno, ciepła para z jego ust kształtowała się w powietrzu w różne kształty, czuł zimne powietrze w swoich płucach.  Przekrwione ślipia przybysza błyszczały złowrogo w mroku. Antoni przełknął głośno ślinę. Był twardy, wiedział, że żaden człowiek ani potwór go nie tknie, był silny, potężny i kontrolował swój umysł. Zapomniał jednak, że potwory tak naprawdę gnieżdżą się w naszym sercu. Być może dlatego tak trudno od nich uciec. Być może dlatego bariera obronna Antoniego nie była tak skuteczna.

- Dobry wieczór. – powiedział Antoni niewinnie. Przybysz łypał na niego oczami, lustrował go wzrokiem.
- Noc. – odparł przybysz.
- Słucham?
-Dobranoc. – rzucił przybysz i zaśmiał się. Antoni przestraszył się lekko jego szorstkiego śmiechu i dziwnej odpowiedzi.
- Słucham? – powtórzył znów słabo. Przybysz nie mrugał, stał w cieniu i tylko się przyglądał, a z jego oczu biło naprzemiennie zdziwienie i strach, złość i agresja. Fale różnych emocji splatały się ze sobą, tworzyły różne kombinacje i wybuchały razem w różnych, często niespodziewanych, momentach.
- Jest noc. – odparł, lekko przygaszony.  Wydawał się wręcz smutny, ale jego ślipia dalej niebezpiecznie łypały na Antoniego. Nie mógł skupić wzroku w jednym miejscu, więc oczy biegały mu w różne strony, obserwował  wszystko i wszystkich, spojrzenie miał pełne obłędu.
- Ah tak. – powiedział Antoni. Przybysz posmutniał, jego błędny wzrok muskał Antoniego swoim spojrzeniem, jego dziwna twarz drgała lekko od napięcia.

- Czy jesteś gotów…? – spytał przybysz nieśmiało. Był smutny i nieśmiały, ale  Antoni był czujny. Potwory czyhają w naszych wnętrza, czekają, by móc rozbić tę cienką skorupę, którą się namiętnie okrywamy. W każdym z nas jest jeden, w innych jest więcej, w niektórych z nas są całe armie potworów. To od nas zależy, jak przyjazne środowiska do życia ułożymy dla nich w swoim wnętrzu.
- Tak. – odparł Antoni. Przybysz wyciągnął ku niemu swoją rękę. Wielka, owłosiona dłoń z palcami zakończonymi szpiczastymi paznokciami, żylasta i pełna blizn wyłoniła się z cienia. Antoni oblał się potem.
- Cudownie. – zapewnił przybysz. Antoni kiwnął głową. Bał się patrzeć na przybysza, jego emocje fruwały w powietrzu, wybuchały na milion sposobów, drażniły zmysły Antoniego, straszyły go, by potem próbować go sobie zjednać. Oddychał powietrzem, które wydychał przybysz. Kręciło mu się w głowie, wszystko zaczynało go drażnić.
- Więc teraz? – spytał cicho Antoni. Przybysz uśmiechnął się nagle szeroko. Jego krzywe zęby i przekrwione ślipia połyskiwały w ciemnościach, a jego dłoń lekko drżała. Żyły na ręku mu pulsowały, palce się trzęsły.
- Teraz. Nie ma odwrotu. – powiedział zdecydowanie. Antoni denerwował się, krew szumiała mu w uszach, serce biło mocno, szybko i rytmicznie. Zwątpienie jak czarny atrament brudziło mu jego czyste i pewne myśli. Wszystko było jasne i przejrzyste, a teraz lekko wątpił. Ciemne krople niepewności płynęły po jego umyśle, a pot płynął po jego czole. Przetarł twarz rękawem. Taki właśnie jest ludzki umysł: wmawia ci, że jesteś pewny siebie, że twoje kroki są mocne, a głowa wysoko podniesiona, tak długo o tym myślisz i tak często sobie to wmawiasz, że zaczynasz w to wierzyć. Wystarczy jednak jedna chwila słabości, a od razu wszystko się komplikuje, coś ciężkiego gnieździ się na twoich barkach, zaczynasz się garbić i bać. Cóż, taki jest ludzki umysł: niestały. Na wszystkim można polegać, tylko nigdy nie można polegać na sobie.
- Zaczynajmy. – naglił przybysz, sapiąc lekko z zafascynowania. Antoni bał się, kolana lekko zgiął, oczy szeroko otworzył, ale wiedział, że nie ma już odwrotu. Przybysz złapał Antoniego za nadgarstek. Miał lodowate, szorstkie ręce, a jego pazury wbijały się w mleczno biały nadgarstek Antoniego.  Przybysz zacisnął palce mocno i chwycił drugą rękę chłopca. Ostre jak brzytwa paznokcie wbijały się boleśnie w niewinne i gładkie nadgarstki Antoniego. Dziwnemu przybyszowi wargi drgały z zafascynowania,  zaciskał szczękę. Antoni zbladł, czuł, że stracił kontrolę.
Przybysz patrzył swoim obłędnym wzrokiem, z którego emanowały różne emocje, wszystko ociekało emocjonalnością, emocje wybuchały w powietrzu, strzelały radosnymi światłami nad głowami.
Nagle Antoni poczuł w sercu nieprawdopodobny ciężar, zakręciło mu się w głowie, jego ciało ciągnęło go ku ziemi. Obraz przed oczami mu migotał, fala ciepła zalała mu oczy, zamknął je więc, serce mu ciążyło, ciążyła mu głowa i jego własne myśli. Z wielką przyjemnością pozbyłby się wszystkich swoich wyobrażeń, swoich uniesień, każdej małej swojej myśli, tak by zostawić umysł pustym i lekkim, bo w chwili obecnej nie mógł utrzymać się na nogach, tak mu ciążyła własna głowa. Wydawało się jakby gorąca, parząca i żrąca ciecz zalała mu twarz i ramiona, nie mógł otworzyć oczu, nie mógł  nabrać tchu. Upadł na kolana. Krztusił się powietrzem, jego ciało wariowało, próbując go ratować. Zło bombardowało każdą najdrobniejszą komórkę jego ciała, jak małe żmije wpełzało w najdrobniejszy nerw. Serce  biło tak szybko, że zdawało się, że lada chwila wybuchnie. Antoni chciałby się pozbyć i swojego serca i swojego umysłu, bo to one teraz mu ciążyły najbardziej. Uścisk przybysza nie rozluźniał się, ręce emanowały mu bólem, wibrowały wręcz  bólem, ciepła ciecz lała się po jego dłoniach, by wsiąknąć w ziemię i odżywić leżący na niej miękki mech. Obraz przed oczami chłopca powoli się zamazywał, zniekształcał, tracił swoje i tak nikłe kolory. Nie minęło dużo czasu, a jego oczy zamknęły się i mógł widzieć już tylko ciemność. Upadł na ziemię, mech odżywiał się ciepłym płynem, którego kałuża powstawała wokół Antoniego. Przybysz spojrzał na niego ostatni raz. Jego ślipia ostatni raz zerknęły na chłopca, prześlizgując się po kolei po każdej części jego ciała. Wykrzywił jego szpetną twarz grymas.  Ludzie nie wytrzymują zbyt wiele. Szybko się łamią, szybko upadają, a potem odżywiają to, czego sami kiedyś się brzydzili.

Następnego dnia młodego samobójcę znaleziono w kuchni w swoim mieszkaniu.

Przybysz dalej żyje, pracuje i czeka.




środa, 19 listopada 2014

PONIEDZIAŁEK na moście

   Dobry wieczór,
         To już czwarte opowiadanie na blogu. Nie chcę go interpretować, nie mogę też ( i nie umiem) w jakikolwiek sposób zapowiedzieć tego opowiadania.  Zapraszam gorąco do czytania i oceniania.           


    Życzę miłego czytania :)

          

Delikatne brzmienie muzyki. Dźwięk rozpływa się po ciele jak fala ciepła. Drgają cichutkie i niepozorne nerwy, drga skóra, drgają włosy i drga też mózg. Drgam całym sobą. Chwileczkę, czy to na pewno aby muzyka? Otwieram oczy, lepkie jeszcze od płaczu i gorzkości. Nade mną radosne niebo bawi swoim pięknem, mile pieści pesymistów, próbując zachęcić ich swoją wizualnością. Ławka jest wilgotna i niewygodna, jej deski boleśnie wbijają mi się w łopatki. Mokre liście gniją pode mną, a ja leżę tam, z jedną nogą bezwładnie zwieszoną, patrząc w niebo i zastanawiając się nad śmieszną przyrodą. Drgam, drgam, definitywnie – pech chciał, że to nie muzyka, a zimno mnie wprawia w drgania. Ciężko się podnoszę i siadam na ławce. Siedzę przytulony własnymi myślami. Pięknym dniem jest poniedziałek. Słońce wygląda zza zmarzniętych liści i gałęzi, próbując przekazać światu chociażby złudzenie piękna. Mam ochotę mu wykrzyczeć, że nie na tym polega to wszystko, wcale nie na miękkich promykach i kolorowych tęczach. 
     
  Lekko pijany smutkiem, z lekko nadszarpniętą duszą, z sercem pulsującym jeszcze z bólu – siedzę tam, na tej ławce, gdzie farba obrzydliwie odkleja się od drewna, a przylepia do ludzkiego ciała.  Nie 
czuję nic oprócz bólu.

Zastanawiam się, ile kosztowałoby mnie dźwignięcie się z tej ławki i wstanie na własne nogi. Przyglądam się przechodniom. Śpieszą się do pracy, do szkół. Na ich twarzach wymalowany jest ściskany w sercu ból. Zimne powietrze napina mięśnie twarzy. Ciepłe buty wydają głuche dźwięki po zetknięciu z twardym i zmarzniętym podłożem. Ręce mam odmarznięte, zresztą- tak samo jak odmarznięte mam serce.  Siedzę na tej obrzydliwej ławce, a kręgosłup wygina mi się w łuk. Świeci Słońce, które nikogo nie ogrzewa.

Myśli w mojej  głowie wzburzają się lekko i zaczynają pienić delikatnie. Wyciągam ze swojego zniszczonego portfela zdjęcie. Rogi zdjęcia są  mocno pozginane, kolor trochę  wyblakły. Nigdy nie miałem sentymentu do przedmiotów. Przyglądam się zdjęciu i widzę jej uśmiechniętą twarz, może lekko zakłopotaną, ale dalej uśmiechniętą. Uśmiecha się ciepło do fotografa. Czerwone usta, zielone oczy, kasztanowe włosy, a na nich, zawsze, nieodłącznie i obowiązkowo czerwona wstążka. Zawsze ma na głowie czerwoną wstążkę.

Położyłem zdjęcie koło siebie na ławce. Było coraz zimniej, a ludzi coraz więcej. Odczekałem chwilę, wsłuchując się w rytm swojego chłodnego oddechu. W końcu wstałem. Zesztywniałe stawy skrzypiały, stawiając opór.

Ból w moim sercu rósł i nic nie mogłem na to poradzić. Ja naprawdę bardzo, bardzo chciałbym być szczęśliwy. Nie jestem żadnym pesymistą, ja naprawdę chciałbym spojrzeć w niebo i zobaczyć piękne słońce, a nie burzowe chmury.

Spojrzałem na zdjęcie, na tę czerwoną wstążkę i równie czerwoną szminkę. Pokręciłem zesztywniałym karkiem i zostawiłem zdjęcie na ławce. Odchodząc, moje myśli zaczynały wręcz wrzeć, w przeciwieństwie do mojego wychłodzonego ciała. Gdybym mógł, zacząłbym się roztapiać ciepłem własnego wnętrza, podbiegłbym do kogoś i ostatnim tchnieniem sił ogrzałbym go.

 Czułem się obolały od smutku, bolało mnie ciało i bolał mnie umysł. Ból psychiczny jest tak obrzydliwie i okrutnie podobny do fizycznego. Obydwa napadają cię falami. Zostawiają po sobie długotrwałe ślady, a w większości wypadków są to ślady trwałe, niewyleczalne uszczerbki na zdrowiu i duszy, które na zawsze zwichrują twoją osobę. Czasami jest tak, że boli do tego stopnia, że ból nas wykrzywia, tak, że nie pasujemy już do naszych form i norm, w których się urodziliśmy. Co jeśli ludzie rodzą się idealni i wspaniali, ale wykrzywieni przez cierpienie wyrzekają się swoich prawd?
Myśli bulgoczą w mojej głowie. Doskonale wiem, że świat fizyczności i świat duszy trwają na dwóch oddzielnych płaszczyznach. To, że zostawiłem zdjęcie, nie oznacza, że zostawiłem tam też swoją miłość. W desperacji należy jednak wszystkiego spróbować.

Niebezpiecznie jest chodzić o tej porze ulicami. Liście są śliskie i mokre, można się poślizgnąć, albo przypadkiem spotkać miłość swojego życia.

Miasto powoli wchodzi w fazę dziennego uśpienia. To moment, gdy najsilniejsi i najzdrowsi z nas, okutani w garnitury i koszule zasiadają za biurkami, siadają w ławkach i pilnie się kształcą lub pilnie pracują, by w przyszłości zdobyć ten świat. Mimo to, ze właśnie teraz tyle umysłów aż płonie od wiedzy i motywacji, miasto stoi w swoim sennym, jesienno-zimowym nastroju. Na ulicy widać coraz mniej ludzi, wszyscy szczęśliwe dojechali do swoich szarych biurowców i szkół.  Kiedy boli dusza, lepiej dostrzegasz świat, bo jedynym oddaleniem od umysłu jest dotykanie tego, co widzialne. To najgorsza forma ucieczki, kiedy uciekasz od samego siebie i by przestać myśleć, skupisz się nad tym, co cię fizycznie otacza.

Te wszystkie drzewa stoją niezmiennie tu od kilkunastu, kilkudziesięciu lat, kompletnie nieczułe na moją tragedię, na tragedię kogokolwiek, po prostu są tak bajecznie obojętne. Stoję twardo na ziemi, bo boję się odlecieć, bo wiem, że  w moim umyśle spotka mnie tylko cierpienie. Boję się myśleć. Próbuję wszystkimi siłami utrzymać się na tej krawędzi swojego umysłu, żeby się nie zanurzyć w swoje myśli, bo wiem, że jak to zrobię, to upadnę i nie jestem pewien, czy byłbym w stanie wstać.
Słodko i niewinnie balansuje na granicy własnych myśli, gdy nagle dzieje się coś, co sprawia, że wszystkie moje głębsze i powierzchowne przemyślenia zmiażdżyły się w jednej chwili.
Idę sobie chodnikiem – pech chciał, że nie poślizgnąłem się na mokrych liściach. Co można zrobić w ten jesienno-zimowy poranek, jeśli nie poślizgnąć się na liściach, pamiętacie? Spotkać miłość swojego życia.

Na początku niedowierzam. Idzie naprzeciwko, na deptaku, wzrok mam lekko zepsuty, więc wytężam go, żeby dojrzał, czy to, co widzę, jest prawdą. Jeśli kiedykolwiek cokolwiek pomyliłbym z tą czerwoną wstążką, to niech mnie piorun trzaśnie w tym właśnie miejscu… To ona, to naprawdę ona.

Stoję tam i nagle, w krótkiej chwili, porzucam całą swoją teorię o bólu i cierpieniu. Moje serce znów bije, bije radosnym ciepłem i podchodzi mi do gardła. Możecie nie wierzyć, ale kiedy od dawna ma się zamarznięte serce, to każda jego reakcja, jest jak dar prosto z nieba. A  tu tymczasem, moje serce prawie szaleje z miłości, skręca mi się w piersi. Już nie ma żadnych granic ani żadnego balansowania. Serce przejmuje kontrolę – nie wiem, czy to efekt adrenaliny, ale ból już nie istnieje.

Puszczam się w bieg. Spontaniczny, prawie zwierzęcy bieg. Liście szeleszczą mi pod stopami, powietrze rozwiewa włosy, bije w twarz.

Zanim mnie zobaczy, zatrzymuje się, zwalniam, doprowadzam do porządku.  Czuję jej zapach w powietrzu, widzę z daleka jej czerwoną wstążkę i brąz jej włosów i widzę ją, mój Boże, ją.
Porządkuję i zbliżam do niej, najszybciej jak się da.

Tymczasem zauważam kogoś jeszcze.  Ktoś podchodzi do niej od tyłu. Stoję za drzewami i krzakami z boku drogi, oni stoją na środku, na deptaku. Nie widzą mnie.
Widzę najpiękniejszą scenę miłosną, jaką kiedykolwiek ujrzałem. Może dlatego najpiękniejszą, gdyż tak głęboko zapadła mi w serce…?

Podszedł do niej, zasłonił jej oczy. Ona odwróciła się i zaśmiała. Przez chwilę ich włosy związały się w jeden kłębek, gdy się do siebie zbliżyli, by potem się odłączyć. Dał jej bukiet różowo-czerwonych róż. Jej czerwona wstążka spadała jej z głowy, a ona ją poprawiała. Znam ten ruch na pamięć, mógłbym go sam odtworzyć.

Bałem się, że ona będzie cierpieć tak jak ja po tym, gdy nastąpił koniec. Nie można jednak cierpieć, nie mając pustego serca, a serce wypełnione miłością. Nie można. Nie można cierpieć, gdy się tak łatwo zastępuje jedną rzecz drugą rzeczą. Cierpienie jest pustką. Cierpią tylko ci ludzie, których kawałek serca został wyrwany nagle i  z dużą brutalnością.
Stałem, ukryty za drzewami, a dzikie zwierzęta rozszarpywały mi duszę.  Tysiące żołnierzy rozstrzeliwało mój umysł, rwali moje serce, cięli moje myśli. Ostrza, chłód i destrukcja. Bolało mnie serce, nie mogłem stać. Oparłem się o drzewo stojące obok.  Oni mnie usłyszeli, odwrócili się mimowolnie.

Spojrzałem na nią. Patrzyła wzrokiem już tak bardzo nie-moim, tak bardzo obcym, tak bardzo dziwnym. Jak ktoś może zmienić tak szybko sposób, w jaki patrzy? Ona patrzyła i wiedziałem, że to spojrzenie już nie jest moje i nigdy moje nie będzie. Ona jest tak bardzo nie-moja.
Gdy mnie zobaczyła, w jej oczach skryła się lekka żałość i zdziwienie. Trzymała człowieka, który jej towarzyszył za ręce.
Straciłem duszę i serce i uczucia. Żołnierze i dzikie bestie dokonały swego. Rozszarpali mi duszę, którą zostawiam za sobą.

Zacząłem szybko iść, by potem móc zacząć biec. Słyszałem ich głosy za sobą, coraz cichsze. Z pewnością rozmawiali o mnie. Nie mam już nic do stracenia.

Biegłem szybko brukowanymi uliczkami naszego miasta, najszybciej jak mogłem, jednak i to nie wydawało mi się dostatecznie szybko. Było coraz zimniej, palców już nie czułem od dawna, mróz lizał mi twarz i drżały mi mięśnie.

Dotarłem do mostu. Woda kołysała się lekko. Była brudna, zielonkawo-szara. Nie miałem duszy, rozszarpano i zniszczono mi serce.  Jak mam żyć, jeśli swoją duszę zostawiłem tam, na deptaku, z boku chodnika? Tysiące anonimowych żołnierzy strzelało do mych myśli. Udało im się, wcale nie chybiali. Jestem tylko ciałem, nie mam nic. Straciłem siebie i straciłem swoje uczucia. Straciłem wszystko.  Czy ciało bez duszy ma prawo życia? Z całym przekonaniem, nie ma!

Stanąłem na krawędzi. Włosy rozwiewał mi mocny i lodowaty wiatr. Szarpał moją kurtkę i wietrzył umysł. Czułem się tak, jakby piekła się rozstąpiły, czekając, by ogrzać to moje zmarznięte serce.
Spojrzałem lekko w bok, bojąc się stracić równowagę. Nie chcę, by koniec mojego ciała stał się czystym przypadkiem.

Ona tam szła. Z nim. Szli, widzieli mnie. Ona krzyknęła widząc mnie balansującego na krawędzi. Zaczęli biec w moją stronę. On bohatersko, dumnie, z głową wysoko uniesioną. Uśmiechnąłem się do nich i zrobiłem krok w przód.

Ostatnie, co widziałem, to jej czerwona wstążka, wychylona zza barierki mostu. Potem ogarnęło mnie zimno i trafiłem do samego sedna pustki i mogłem się jej oddać  w całości. 


sobota, 8 listopada 2014

SKRZYDŁA

Dobry wieczór,

          "Skrzydła" to już trzecie opowiadanie na blogu. Jest to osobne opowiadanie, nie jest kontynuacją poprzednich. Gorąco Was proszę o krytykę, ocenę i uwagi, bo nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak czytelnicy. To dla was piszę i dla was pracuję.

Życzę miłego czytania :)

                                          SKRZYDŁA


Jeśli ktokolwiek spytałby mnie, jak wielkim darem są skrzydła, nie umiałbym odpowiedzieć. Tak właśnie z ludźmi jest, że nawet jeśli dotykają nieba, to i tak nie umieją docenić tego, co mają i w efekcie przestają dostrzegać niebo, a zaczynają tęsknić do gwiezdnych galaktyk.  Chociaż skrzydlatym, to dalej jestem człowiekiem.

Stoję na ziemi. Czuję zimny żwir pod stopami, podeszwy moich butów są cieńsze niż myślałem. Wokół mnie kręci się szary dym produkowany przez samochody, papierosy i rutynę. Idzie zima. Ludzie idą szybkim krokiem do swoich szarych prac, do swoich szarych zajęć, albo po prostu idą szybko gdziekolwiek, bo w dzisiejszym społeczeństwie nie przystoi młodemu człowiekowi iść wolno na ulicy. Zawsze trzeba gnać. Kto nie gna, ten umiera. Okrywają się swoimi płaszczami i wielkimi szalikami. I stoję tam też ja, a oni mnie mijają, nawet mnie nie dostrzegają, sam jestem elementem tego szarego miasta i dawno już przesiąkłem tym szarym dymem do samych kości. Sam bym siebie nie dostrzegł.

Stoję w tym beznadziejnym mieście, gdzie ludzie są jedynie kłębkiem szarych myśli i nerwowości, gdzie wszyscy tracą nadzieję i gdzie traci się wiarę w dobro. Stoję i tracę wiarę w to, że oprócz tego szarego dymu jest coś innego.

W pewien czwartek, gdy szare Słońce oślepiło zadymione miasto swoim brudnym światłem, ja szedłem ulicą między kamienicami i rozmyślałem o  tym mieście. Wiedziałem, że nie mogę odejść- jestem zbyt szary, by zabłysnąć gdziekolwiek indziej niż tu. Szedłem, stawiając duże kroki, trzymając ręce w kieszeniach i chowając głowę między przygarbionymi ramionami.

Szare chmury opanowały niebo, kałuże opanowały chodniki, a ja nie panowałem nad niczym.
Wtedy zdarzyło się coś niesamowitego, co na zawsze wyrwało mnie z depresji i niżu tego miasta.
Usłyszałem cichy szelest i świst powietrza nad sobą. Uniosłem głowę, a ona spadała z nieba. Ubrana była w jakiś wściekle czerwony strój, tak gryząco nieprzyzwoity w tym mieście, wręcz nielegalny. Spadała, kręcąc się wokół własnej osi i lekko popiskując. Wyciągnąłem ręce, by ją złapać. Ona nie widziała mnie, pewnie miała zamknięte oczy, ale los chciał, że wpadła wprost na mnie. Upadła w moje ręce, a ja przytuliłem ją do piersi. Nie wiedziała kim jestem, ja nie wiedziałem kim ona jest. Była tak koszmarnie ubrana, widać ją było z każdego punktu w mieście, w tym szarym mieście bez kolorów. Jej wściekle czerwona sukienka wręcz krzyczała: patrz na mnie! Tu jestem!

- Dzień dobry.  – powiedziała, odsuwając lekko się ode mnie. Dalej trzymałem ją na rękach. Spojrzała na mnie, a ja na nią. Patrzyłem na nią z góry. Była tak uroczo nieduża, była taka drobna i niewinna. Nie miałem bladego pojęcia, skąd ona się wzięła i dlaczego jest tak cudowna, ale są w życiu takie chwile, kiedy nie liczy się nic, oprócz tego, co trwa w chwili teraźniejszej.
- Dzień dobry. – powtórzyłem.
- Gdzie jestem? – spytała, próbując uwolnić się z mojego sztywnego uścisku. Puściłem ją, a ona stanęła na ziemi.
- Tutaj. – ogarnąłem widok ręką – Tu nic nie ma. To miasto nie ma nazwy. Chociaż, nie, może i jest: Szarość. Tak, to miasto nazywa się Szarość.
- Pasuje do krajobrazu. – rzuciła. Odwróciła się, a moim oczom ukazała się para białych skrzydeł wystających z jej pleców.
- Co to…? – jęknąłem pierwszy raz w życiu widząc takie zjawisko. Ona sama była zjawiskiem, a co dopiero te nieskazitelnie białe, anielskie wręcz skrzydła!
Ona spojrzała na mnie z przestrachem, niepewnością, a być może i zdziwieniem. Jej kasztanowe oczy świeciły się żywym blaskiem, mimo szarości tego miasta.

- To skrzydła. – odparła. Podrapałem się w głowę.
- Piękne. – bąknąłem. Uśmiechnęła się lekko.
- Normalne. Dziękuję za pomoc. – powiedziała, trzepocząc skrzydłami.
- Skąd ty jesteś? – spytałem. Ona zmarszczyła czoło.
- Stamtąd. – powiedziała i wskazała ręką na niebo. Powiodłem spojrzeniem za jej palcem. Niebo w tym mieście to jedynie szare chmury, dym i czasami deszcz. Uniosłem jedną brew.

- Ale tam nic nie ma. – stwierdziłem. Ona spojrzała na niebo i zamyśliła się mocno.
- Być może… to miasto ściągnęło mnie w dół. Leciałam nad chmurami, wszystko było dobrze, aż w którymś momencie zaczepiłam o chmury, ale specjalnie, dla przyjemności, chmury są takie delikatne… i nagle coś mnie wciągnęło w te chmury i straciłam równowagę i teraz jestem tu. – opowiadała.
-  To miasto ściąga w dół. Zwyczajność i dym przywiązują cię do tych szarych chodników  jedną najmocniejszą z lin, rutyną. Nie da się tutaj unieść, nie da się wspiąć wyżej. Chodzisz ciężko po ziemi i wzdychasz ten szary dym jakby to był najzdrowszy oddech Ziemi. – pokręciłem głową, obserwując końcówki swoich butów. Stałem w kałuży. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ona może już nigdy nie wznieść się ponad te chmury, bo są one magiczną barierą między pięknym światem koloru, a tym światem beznadziei. Bariery są po to, żeby nikt nie mógł się przez nie przebić. Przynajmniej w pojedynkę.

- Co ty tutaj robisz? – spytała, zbliżając się do mnie. Była zadziwiająco szczupła i pachniała onieśmielająco pięknie. Byłem o wiele wyższy od niej, patrzyłem na nią z góry.
- Nie mam skrzydeł. Nie mogę odlecieć. Mieszkam tu. – odparłem. Ona uśmiechnęła się delikatnie. Wszystko robiła delikatnie, cholera jasna. Była idealna.
- Chciałbyś mieć? – spytała prowokująco, stając bardzo blisko mnie. Nasze oddechy łączyły się wspólnym szmerem.

- Tak. – odparłem. Uśmiechnęła się. Zawiał wiatr, a jej sukienka otuliła nas,  była o wiele dłuższa niż przypuszczałem. Radosny oddech wiatru rozwiał jej sukienkę, schowałem się w tym ciepłym czerwonym materiale, tak samo jak ona. A wiatr wiał. Chwyciła mnie za rękę. Poczułem, że się unosimy. Ona zamknęła oczy, skupiając się na czymś. Bałem się, traciłem grunt pod nogami, z moich butów kapała szara woda z kałuży. Unosiliśmy się coraz wyżej, a ona cały czas trzymała mnie za rękę i miała zamknięte oczy. Martwiło mnie i dziwiło jej skupienie; powinienem jej zaufać? Była taka niewinna… ale może właśnie w tej niewinności kryje się zło.
Nagle ona puściła moją dłoń i odepchnęła mnie od siebie zdecydowanym ruchem. Byliśmy wysoko nad ziemią, krzyknąłem ze strachu. Ona się zaśmiała.

- Leć, no leć, no nie bój się! – zawołała. Byłem zawieszony nad ziemią, tam, gdzie dym szarości zaczyna rzednieć. Ona mnie nie trzymała, śmiała się radośnie i obracała w powietrzu, a jej suknia dodawała jej wyglądu kolorowego ptaka. Nie spadałem. Po prostu trwałem nad ziemią.
- Co się dzieje? – krzyknąłem. Ona dalej się śmiała. Szarego dymu było naprawdę mniej tutaj, pod chmurami, przy granicy.
- Masz skrzydła! – odkrzyknęła. Śmiała się jak dziecko, trzepocząc swoimi skrzydłami i czerwoną sukienką.
Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedykolwiek, odwracając wzrok, by spojrzeć za siebie, ujrzę parę skrzydeł. Byłem zbyt szary żeby móc się wznieść. A teraz trwałem and ziemią i nic nie mogło tego zaprzeczyć. Byłem wyżej niż to miasto, niż ten dym, niż ci szarzy ludzie, którzy pachną tak samo i wyglądają tak samo. Wzniosłem się nad to, jak cudownie jest mieć skrzydła!

- Halo, chcesz tu zostać wiecznie? – zaczepiła mnie moja kolorowa towarzyszka. Chwyciła mnie i mocnym ruchem pociągnęła ku szarym chmurom. Bałem się, naprawdę się bałem tych chmur. Tak to jest, kiedy dostajesz skrzydeł, wzbijasz się ponad szarość, czujesz się królem wszechświata – ale czekają cię jeszcze bariery do pokonania, by na zawsze wybić się z atmosfery szarego miasta. Mógłbym żyć w powietrzu miasta, nad nim, ale nie wznieść się ponad chmury – wtedy byłbym szczęśliwy, ale nigdy nie poznałbym pełni szczęścia. Mógłbym czuć się nawet spełniony- jestem wyżej niż oni, wyżej  niż szarość, ale… dym i tak wzlatuje wysoko i sięga mych płuc. Mniej, może trochę rzadziej – ale czystego powietrza tu nie ma.

I ona, właśnie ona. Jej ręka pociągnęła mnie ponad chmury, sam nigdy bym tego nie zrobił. Ona wyciągnęła mnie z tej krainy rutyny, by następnie wyciągnąć mnie z szarości i pokazać prawdziwe niebo.

Wtedy poznałem, co to znaczy kogoś kochać: to ten moment, kiedy bierzesz drugą osobę, sprawiasz, że wzlatuje, unosisz się razem z nią i razem pokonujecie bariery.
Pokonaliśmy chmury, a naszym oczom ukazało się wielkie, czyste i ogrzewające świat Słońce, niebieskie niebo, kolorowe ptaki i tęcze.

 Chwyciła mnie za rękę i tak już zostaliśmy, do momentu aż ostatnie piórko nie wypadło z naszych skrzydeł.

O szarym mieście nikt już nigdy nie wspomniał. 

niedziela, 26 października 2014

STAROŚĆ

halo halo

Przepraszam za moją nieobecność, ale mam bardzo dużo pracy nad kilkoma projektami na raz, a jestem z natury leniwcem, więc nie zawsze sobie ze wszystkim radzę. To opowiadanie - mimo waszego pewnego sprzeciwu - nie będzie kontynuacją poprzedniego opowiadania, mimo zapowiadanej kolejnej części. Jest to kompletnie nowe opowiadanie, które zamieszczam w całości bez podziału na części. Odbiega ono stylem od poprzedniego opowiadania, więc stałych czytelników proszę o ocenę- czy jest lepiej, gorzej, co się lepiej czyta, jak wrażenia.Odnośnie poprzedniego opowiadania - nie wiem, czy będę je kontynuować. Opowiadanie nie jest oficjalnie skończone, więc mam nadzieję, że wrócę do niego. TYMCZASEM CZEKAM NA WASZE UWAGI :)


ŻYCZĘ MIŁEGO CZYTANIA :)

         
 STAROŚĆ



W piątki jest znośnie. Nie ma takiego dnia, kiedy byłoby tak znośnie, jak w piątek. Piątek to dzień cichego uczczenia swoich tajnych lub jawnych miłości, które przez cały tydzień leżą odłogiem, pokornie ustępując miejsca obowiązkom. Wszystko wychodzi z nas w piątek i wreszcie możemy zająć się tym, do czego stworzyła nas pierwotnie natura.

Świętym dniem jest piątek, bo tylko wtedy jesteśmy sobą.

Piątek również był dniem wytchnienia dla pana Józka. Pan Józek był krępym mężczyzną, z dłuższą brodą i brzuchem napęczniałym jak balon, którym często trącał przedmioty na półkach. Wydaje się, jakby to była jego tarcza, jego zbroja ochronna. Wystarczy, że pan Józek podniesie koszulę, a tam naszym oczom ukaże się wielka, ciężka zbroja, która chroni pana Józka przed światem, przed innymi ludźmi.

 Problem polega na tym, że to nie brzuch oddzielał pana Józka od świata, a jego głowa.
Przez swoją głowę wcale nie wychodził on ze swojego domu. Nie wystawiał głowy, bo wiedział, że społeczeństwo tylko czeka, żeby go pożreć i rozszarpać. Pracował w domu- mniejsza, czym się zajmował i jak pracował. Całe dnie spędzał w domu i wychodził tylko czasami do swojego ogrodu, który był ukryty przed innymi ludźmi, i tam pielęgnował swoje rośliny i mówił do nich i pielił je, a one rosły potężne.

Do pana Józka przychodziła co jakiś czas pani Nastka. Była to dobrze zbudowana kobieta z jasnymi włosami, które były mocno potargane. Życie jej nie było proste, więc jej włosy stały się potargane i policzki zapadnięte, a oczy jakby szklane. Zmarszczki poorały jej twarz, powieki zaczęły nachodzić na oczy.

Ciężkie i zwichrowane miała życie  i było to widać po jej dziwnej głowie. Jednak tak, jak ona wygląda, wygląda dziś wiele osób, więc pani Nastka nie wstydziła się wychodzić na ulicę. Bo po co się wstydzić, jeśli niczym się nie wyróżniasz? Wstydzić się mogą tylko indywidualiści. Inność jest wstydliwa. Całe szczęście, że sami indywidualiści nigdy by tak nie pomyśleli.

 Nastka była jedyną osobą, której Józek się nie wstydził i którą do siebie dopuszczał, ale i ona nie raz wydawała się zawstydzona jego osobą. Próbowała ukrywać swoje speszenie lub zawstydzenie, ale Józek i tak to dostrzegał. Nastka była mu potrzebna- była jego jedynym łącznikiem ze światem, jego jedynym śladem po społeczeństwie, z którego się wycofał. Pielęgnował ją tak samo jak swoje rośliny – ona była jego prześwitem słońca, była jego podmuchem realności, od której dawno się odsunął. Dbał o nią jak umiał – a umiał bardzo niewiele.

W piątki Nastka przychodziła do Józka. Razem ukrywali się przed społeczeństwem i razem z niego drwili. No bo cóż mogą robić innego, jeśli nie drwić ze społeczeństwa? Obydwoje byli zmęczeni, życie ich pięknie zaznaczyło. Byli brzydcy, samotni i potrzebujący miłości. Czasem nawet czuli się osamotnieni mając siebie nawzajem przy sobie.   Pan Józek odpoczywał, gdy Nastka była obok. Niepotrzebne mu było całe to społeczeństwo, ludzie i ich przyziemne problemy.
- Może wyjdziesz w końcu? Oni nie są tacy źli. – powiedziała któregoś razu Nastka, drepcząc pod oknem i przyglądając się światu.
- Oni nie są źli. Są bardzo piękni, mądrzy i inteligentni. Ładnie pachną i dużo wiedzą. Mają dużo pieniędzy. – odparł Józek. Siedział wygodnie na skórzanym fotelu, gdzie skóra w niektórych miejscach już się wytarła.
- To wyjdź do nich. – nalegała Nastka. Jej filcowe, zniszczone kapcie śmierdziały starością i przeżytkiem. Ona sama była przygarbiona  i skurczona, jakby na jej barkach spoczywało piętno jej życia.
- Nie należę do nich. Nie jestem jak oni. Oni są okrutni. Nie chcą mnie. – odparł Józek. Nastka dalej dreptała pod oknem.
- Ja też nie! A wychodzę do nich. – pokiwała raźno głową.
- Ty wyglądasz lepiej niż ja. Jesteś silniejsza niż ja.  – powiedział.
- Wyglądamy tak samo. – stwierdziła i zapatrzyła się w okno. Milczeli chwilę.
- Ale… ja ich nie potrzebuję. Nie mam potrzeby tam wychodzić. – stwierdził Józek. Nastka podeszła do niego. Miała zarzucony na ramiona bawełniany szal.
- Nie potrzebujesz? – spytała.
- Nie. A ty ich potrzebujesz, bo do nich wracasz. – burknął Józek.
- Muszę wracać. – kiwnęła głową.
- Po co wracasz?
- Gdybym nie wracała, skąd ty byś wiedział, że za tym oknem coś jest? Widzisz żywopłot, ale skąd wiesz, że za nim ktoś idzie? Tak, oni tam są- ludzie, którzy nie przeżyli życia. Oni żyją na zewnątrz. Wiem, widziałam ich- ty nie. Ale wiesz o nich, bo ja ci o nich mówię. – Nastka podrapała się w głowę. Jej włosy wydawały się jeszcze bardziej potargane i skołtunione niż zwykle.
- Otóż to – oni tam żyją, ale czy ich życie można nazwać prawdziwym życiem? Czy to oni budują świat? Ich tak naprawdę tam nie ma. Nie mają dusz. Mają piękne twarze i delikatne dłonie. Wyglądają pięknie. Sęk w tym, że życie nie jest pięknem. Życie to twarda skóra i połamane kości. Życie to zmarszczki i ciężkie kroki. Oni tego nie wiedzą. Niech sobie będą w swoim pięknie i delikatności, a my będziemy tu trwać sobie spokojnie, nie wadząc im i nie pokazując im, że oprócz piękno jest też brzydota. Nie róbmy im tego. Przecież świata nie zdobędziesz, nie wygrasz z nimi. – powiedział Józek.
- Oni nie żyją naprawdę. To całe społeczeństwo jest zbudowane na czymś innym. Zbudowane jest na krwi i walce. Na brzydocie. To, co widzimy i to o co oni walczą, nie jest prawdziwe. Całe te problemy nie są prawdziwe. Ich życie nie jest prawdziwe. Tam nie ma prawdziwego życia. – dodała Nastka i usiadła obok Józka na fotelu.


Następnego dnia była sobota. Wstał piękny poranek, promyki Słońca pieściły kropelki wody na młodych listkach drzew, chmur nie było, kolorowe kwiaty pięły się ku niebu. Był piękny, ciepły poranek pełen nadziei na lepszy dzień. Był poranek z rodzaju tych poranków, które napełniały serce nadzieją i radością, tylko dlatego, że są. Rześkie powietrze chłodziło ospałe twarze. Wydawało się tego poranka, jakby noc miała nigdy nie nadejść, jakby ciepły i jasny dzień miał nigdy nie przeminąć, a radość i nadzieja miały zagościć w sercu na zawsze. Każdy mógłby zapomnieć o istnieniu nocy. Powietrze było wilgotne i chłodne. Orzeźwiające. Świat znów był młody i prężny, a ludzie byli zaspani i świeżsi.

Józek i Nastka zasnęli razem koło siebie na łóżku. Czuli, że są podstawą tego społeczeństwa, że są jego zalążkiem, początkiem. Cierpieli, bo społeczeństwo preferuje historię z rodzaju tych, w których liczy się tylko to, co jest na bieżąco. Nieważny jest początek, który minął- mało kto o nim pamięta. Czasami wspomni się z przestrachem o końcu – ale nigdy nie mówi się o początku. Nastka i Józek byli bohaterami początku. Nic nie mogli poradzić na to, że ich początek minął. Nic nie mogli poradzić na to, że społeczeństwo już ich nie chce, że się skończyli, minęli, wypalili.
Zasnęli wiedząc, że świat zawsze będzie nowy i prężny, a oni nigdy już tacy nie będą.

I przyszła noc i następnego dnia znów wstał nowy, młody dzień.    


CZEKAM NA WASZE OPINIE I KOMENTARZE:)

copy & paste